czwartek, 13 stycznia 2011

Wychodzę stąd, wychodzę by wreszcie odnaleźć drogę do Ciebie. Bałem się zawsze takiej decyzji. Drżałem przed takim skokiem w wodę. Błękit przy brzegu zawsze jest odbiciem nieba ale mrok wodnych głębin jest odblaskiem piekielnych obszarów. Ponoć tylko bogowie nie giną wśród ognia. Wyszedłem więc wieczorem. Patrzyłem z obawą na drogę przede mną. Żałowałem tego, co zostało za mną. Głowa bolała już bardzo od nieustannego oglądania się za siebie. Nie mogłem wszystkiego zabrać. Może więc trzeba utracić, zgubić, porzucić w przepaść zapomnienia to wszystko bezpowrotnie. Rozwinąć skrzydła choć się ich nie ma. Nabrać w żagle wiatru, choć się nie pływa. Podróż w samotności nie jest tak straszna jak samotne życie.

A ja nie byłem sam tam, gdzie chciałem bez nikogo być,
Nie miałem nic, prócz niczego co chciałbym mieć,
Nie byłem tym, kim myślałem, że jestem gdy pragnąłem być,
Nie żyłem tak, jak bym żył gdybym mógł naprawdę żyć,
Płakałem ale tylko po to by rozpoznawać łez smak,
Śmiałem się nie wiedząc czy śmiech to ułuda czy ułudy brak.

Kochałem Ciebie po kres moich dni. Więc szedłem nadal. Podążałem aż po linię, która wyznacza horyzont niespełnionych marzeń. W drodze tej zrozumiałem, że spełnienie ich to rzecz dziecinnie prosta. Wystarczyło za ten horyzont dojść, przekroczyć linię choć jednym krokiem, zaledwie stopa, kilka centymetrów wystarczy, aby być poza nią. Przejść granicę lęku, paraliżującego strachu, mrożącego krew w żyłach przeczucia, że za horyzontem nie ma tego, co być powinno. Wyszedłem więc wieczorem. Tak najbezpieczniej. Wyruszyłem by podążać po krainach spokojnych jak biblijne papirusy. Jak to dobrze obudzić się rankiem przy Tobie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz